Skąd pomysł i co z tego wyszło

Znajoma pracująca w Atenach ostatnie kilkanaście dni urlopu macierzyńskiego chciała spędzić w Polsce u rodziny. Na miejscu zostały dwa koty, które potrzebowały opieki. Skorzystaliśmy z jej propozycji, żeby pojechać do niej, zająć się zwierzakami - i przy okazji trochę pozwiedzać.
Urlop zaklepany, bilety kupione - planujemy wyjazd w sylwestra, a powrót 16 stycznia.
I wtedy, na 2 tygodnie przed wylotem dowiadujemy się, że szefowa znajomej nie wyraziła zgody na obecność osób trzecich w mieszkaniu służbowym.
Sytuacja jest szczególna - zakazu nie da się obejść. Znajoma załatwia nam nocleg u swojej koleżanki - ale dopiero od 9 stycznia. Przez 10 dni coś musimy z sobą zrobić.
Znajoma na dwa pierwsze dni rezerwuje nam hotel niedaleko Akropolu. Potem postanawiamy wynająć samochód i ruszyć w Grecję - a konkretnie w Peloponez.

I tak zamiast stacjonarnego wyjazdu, nudnego jak flaki z olejem, spokojnego, bez prowizorek - wyszło nam jak zwykle :)))

Zapraszam na wycieczkę po kraju pachnącym oliwą, pełnym starożytnych zabytków. Po kraju szalonych kierowców i źle oznakowanych dróg - zapraszam na wycieczkę po Grecji: Peloponezie i małym kawałku Attyki - Καλημέρα! drogi czytelniku.

Pierwsze wrażenia - czyli zderzenie z Atenami



Z Warszawy wylecieliśmy w środku zimy - śnieg, mrozik. Wylądowaliśmy w całkiem przyjemnej temperaturze - około plus 18 stopni. Z lekkim zdumieniem obserwowaliśmy ludzi ubranych w kozaki, zimowe kurtki.


tak nas pożegnała Warszawa - a tak powitała Grecja



Do centrum dojechaliśmy metrem - wyłoniliśmy się z jego czeluści na Placu Syntagma 31 grudnia po południu.
Z miejsca poczułam się jakby ktoś mnie wrzucił do pralki na program wirowanie: dookoła tłum ludzi - jedni wchodzą do metra, inni wychodzą - masa ludzi niczym rzeka podąża w różne strony - musieliśmy bardzo uważać, żeby prąd nie porwał nas w niewłaściwym kierunku - Syntagma - to po polsku Plac Konstytucji - jeden z głównych placów ateńskich, znajduje się przy nim Parlament. Ale Syntagma to również to duża stacja metra, gdzie krzyżują się dwie linie. Na powierzchni drugie szaleństwo: to przecież Sylwester. Na placu ustawiona jest wielka choinka, jakaś scena, tłum ludzi, sprzedawców - z balonikami, lalkami, losami na loterię i cholera wie z czym jeszcze. Ci z rzeczami dla dzieci działają perfidnie: wyciągają do dziecka rękę z zabawką: który trzylatek nie weźmie balonika, jak mu ktoś daje? I która matka wyjmie balon z ręki dziecka zamiast zapłacić? Akurat ja się okazałam taką matką, ku rozpaczy Wiktora oczywiście.
Płaczący słodki blondas wzbudził zainteresowanie przechodniów, którzy widząc dodatkowo objuczonych bagażami rodziców, oferowali swoją pomoc.
Poradziliśmy sobie sami idąc powoli w kierunku hotelu - a dookoła nas zgiełk, hałas, auta, autobusy, trolejbusy, taksówki, które łatwo rozpoznać, bo są żółte, i masa, masa motocykli, które bez stresu przemykają pomiędzy autami i autobusami: jednym słowem chaos.

Witajcie w Atenach!


Po zameldowaniu się w hotelu, zrzuceniu bagaży i odsapnięciu ruszyliśmy na zwiedzanie okolicy.
Nasz hotel usytuowany był w starożytnej dzielnicy Plaka, niemalże u stóp Akropolu - dookoła wąskie malownicze uliczki i masa sklepików z pamiątkami.
Zapadła już noc - co wcale nie oznaczało, że zrobiło się pusto -wręcz przeciwnie: Plaka tętniła życiem: otwarte tawerny i kafejki, oświetlone sklepiki, sporo ludzi spacerujących i chłonących tak jak my atmosferę. Nad nami cudnie oświetlony Akropol - a z pobliskiego wzniesienia niesamowity widok na całe miasto.
Sam Nowy Rok...przespaliśmy. Zmęczeni podróżą i nowymi wrażeniami - wypiliśmy naszego szampana koło 21 i położyliśmy się spać ;)




Plaka wieczorem


Plac Syntagma





Akropol

Następny dzień minął nam na leniwym spacerze w okolicach Akropolu - dzień był bardzo ciepły, chodziliśmy - jako jedyni zresztą - w krótkich rękawkach. Grecy twardo udają, że mają ostrą zimę ;) Spróbowaliśmy też kuchni greckiej w jednej z licznych tawern - po raz kolejny stwierdziliśmy, że lubimy śródziemnomorską kuchnię.
Jutro koniec leniuchowania - przed nami odbiór auta z wypożyczalni i ruszamy w nieznane w kierunku Peloponezu.







ruiny Świątyni Zeusa olimpijskiego




Ateny o zachodzie słońca



Wjazd na Peloponez - pierwsze koty za płoty

Auto mamy odebrać dopiero koło 13 - więc powędrowaliśmy przed Parlament pooglądać zmianę warty. Wygląda to wszystko bardzo widowiskowo - i ze względu na strój strażników, jak i skomplikowane i - przynajmniej z naszego punktu widzenia - dziwne kroki. W necie znalazłam informację - że stroje mają uzasadnienie historyczne: takie same nosili Grecy podczas walk o niepodległość w XIX w. Spódnica stroju ma 400(!) fałd - po jednej za każdy rok okupacji tureckiej.











wreszcie nadszedł czas odbioru auta. Pan z wypożyczalni krytycznym okiem spojrzał się na naszą największą walizę - wynajęliśmy małe autko - Hyundaia Getz, na pewno jego najmocniejszą stroną nie jest duży bagażnik. Waliza zmieściła się na styk. Jeszcze tylko druga walizka, plecak, wózek - i w drogę!
Łatwo powiedzieć: " w drogę". Dostałam w ręce mapę. Jak wygląda mapa Aten? Zajrzyjcie sobie na googe maps i zobaczcie. To istna plątanina dróg idących w każdą możliwą stronę. Na szczęście nawigował nas jeszcze gps - bo teksty Tibora w stylu "czy zauważyłaś nazwę ulicy, którą mijaliśmy" powodowały u mnie nerwowy chichot.
Ruszyliśmy w kierunku Koryntu, zamierzając po drodze odbić kawałek w bok w celu obejrzenia Kanału Korynckiego. To odbicie było z małymi przygodami - bo zbyt gorliwe zinterpretowanie poleceń gps-a spowodowało, że nadpogramowo pokręciliśmy w te i nazad na autostradzie do Tripoli. Ostatecznie szukanie Kanału zostawiliśmy sobie na dzień następny - a skupiliśmy się na wyborze miejsca pierwszego noclegu poza Atenami.
Na wieczór zameldowaliśmy się w Archokoryncie, kilka kilometrów od Koryntu. To mała mieścinka - na jej terenie znajdują się ruiny starożytnego Koryntu, a nad okolicą górują potężne mury Akrokoryntu. Przewodnik obiecywał niezapomniane widoki - więc następny dzień postanowiliśmy zacząć od udania się tam.
Udało nam się bez problemu znaleźć pokój - na dole była tawerna, do której oczywiście zeszliśmy (niby plan był taki, że raczej będziemy sami gotować - ale na razie nie kupiliśmy gazu do naszej maszynki) - wybraliśmy obowiązkowo sałatkę grecką, kurczaka z ziemniakami, pyyyszny szpinak. Objedliśmy się potwornie :)


widok w stronę Koryntu





3 stycznia Akrokorynt - Epidaurus - Portoheli


Raniutko podjechaliśmy autem po mury Akrokoryntu. Dzień wcześniej, kiedy błądziliśmy po autostradzie do Trypoli, doskonale widzieliśmy wzgórze z opasającymi je murami - robiło to duże wrażenie - ale z bliska robiło jeszcze większe: 24 hektary otoczone murami.
Akrokorynt był warownią o dużym znaczeniu - kto chciał wejść na Peloponez - musiał ją zdobyć - tak więc co jakaś wojna - wszyscy się tu tłukli - ostatnio Turcy z Grekami w XIX wieku.
Z góry roztaczał się niesamowity widok - podobno nawet na 60 km.














Ruszyliśmy dalej w dół Peloponezu.
Niestety - Tibor się przyznał, że nie wziął kabelków do gps - to oznaczało, że ładować go można tylko w pokoju, w aucie leciał na baterii, która jakaś super wydajna nie jest. Dodatkowo dysponowaliśmy tylko mapą ogólną Grecji. Jak do tego jeszcze dodamy grecki alfabet i złe oznakowanie dróg, to wszystko razem spowodowało, że znów, wcale tego nie chcąc wylądowaliśmy na autostradzie do Trypolisu :)))
Jakoś nam się udało odnaleźć w greckiej czasoprzestrzeni- znaleźć wreszcie Kanał Koryncki, nad którym zrobiliśmy błyskawicznie fotki, bo wiatr chciał nas porwać i ruszyliśmy w kierunku Epidaurusu, gdzie wart obejrzenia jest starożytny teatr, jeden z większych w Grecji, zdolny pomieścić 15 tysięcy widzów.


Kanał Koryncki



Kierunek - taaa - znów nie obeszło się bez niespodzianek - oznakowanie dojazdów nawet do bardzo znanych i popularnych zabytków jest tragiczne - tablice są stawiane od sasa do lasa - często są pozaklejane jakimiś nalepkami, często trzeba się domyślać, że co prawda znak stoi tak, jakby wskazywał w prawo - ale tak naprawdę wskazuje prosto.
Nas tablice doprowadziły do jakiegoś małego Epidaurusu - efekt złego oznakowania jednego ze skrzyżowań. Ostatecznie jednak udało nam się trafić do celu.
Teatr i całe otoczenie - cóż nie będę oryginalna - robi wrażenie, jak zresztą większość zabytków w Grecji. To był właściwie cały kompleks - z hotelami, łaźniami, stadionem - najbardziej by mi do tego pasowało określenie sanatorium, gdyż starożytni uważali teatr za część procesu leczenia.
Wiktorowi teatr strasznie się spodobał - komenderował kto teraz ma włazić na górę, kto ma iść na scenę i sprawdzać akustykę (rewelacyjną swoją drogą), średnio chciał się ruszać dalej.













Noclegu postanowiliśmy szukać na samym końcu pierwszego palca Peloponezu, w małej, ale jak się okazało, bardzo malowniczej miejscowości Portoheli. (dojechaliśmy tam błądząc oczywiście, bo na mapie nie było zaznaczonej połowy dróg, którymi jechaliśmy. W końcu włączyliśmy gpsa, który z racji braku kabelków był używany w sytuacjach beznadziejnych). Następnego dnia wkurzyliśmy się i kupiliśmy mapę Peloponezu i od tego momentu z powodzeniem jechaliśmy już tylko wg mapy).
Oprócz błądzenia, atrakcji dostarczył nam Jasiek malowniczo obrzygując wnętrze wynajętego samochodu.
W Portoheli zostajemy przez dwa dni: po pierwsze mamy fajny pokój z malowniczym widokiem na zatokę i port, po drugie za dwa noclegi facet spuścił nam trochę z ceny, po trzecie - chcieliśmy dać trochę oddechu dzieciakom - głównie Wiktorowi, w którego głowie zakiełkowała myśl, że rodzice zwariowali, uciekli z domu i będą tak do końca życia jeździć z miejsca na miejsce.
Połaziliśmy bez celu, na zasadzie gdzie oczy poniosą po wszystkich uliczkach i zaułkach, zrobiliśmy wycieczkę do sąsiedniej miejscowości, zrobiliśmy spacerek po bardzo malowniczym cypelku - generalnie bardzo miło spędzone dwa dni.


wschód słońca w Portoheli








A takie widoczki mieliśmy spacerując po sąsiednim Ermioni





5 stycznia Portoheli - Nafplio - Leonido

Po dwóch dniach leniuchowania, po przejrzeniu mapy i przewodnika - obraliśmy kierunek na Nafplio. Samo miasto miało być dość malownicze - a oprócz tego nad nim górowały ruiny zamku na które prowadziły - i tu dwa nasze przewodniki podawały różne dane: 999 stopni - lub wersja nr dwa: blisko 900 stopni. Tiborowi wyszło 915 - ale jeszcze za bramą wejściowa, na terenie samego zamku jest tych schodków, że ho ho.
Wchodziłam, łaziłam po ruinach i złaziłam po tych 915 schodkach z Jaśkiem na plecach w chuście i na dole nie byłam w stanie wyprostować nóg, bo wpadały mi w dygot. Zakwasy miałam jeszcze przez ponad tydzień.


w tle widać twierdzę Palamidi - nasz cel
 
pierwsze schody za płoty ;)











Połaziliśmy po miasteczku - rzeczywiście bardzo malownicze - klimatami przypominało mi trochę południową Francję: wąskie uliczki, balkoniki, ozdobne szyldy, dużo kwiatów, doniczek. I masa, masa sklepików - głównie z różnymi uroczymi bibelotami do domu, biżuterią, z których byłam wyciągana siłą.









Ruszyliśmy dalej - wieczór nas zastał koło miejscowości Leonido - tam więc zaczęliśmy szukać noclegu - w jednym znalezionym przez nas hotelu cena była za wysoka w stosunku do jakości pokoi - po popytaniu w paru sklepach, wskazano nam inne, tańsze miejsce. Hotelik był pilnowany przez parę sympatycznych staruszków - ale pokoje - a szczególnie łazienka - taka sobie. Zresztą takie sobie łazienki - to standard raczej. Pokoje są staranniej umeblowane niż u nas w Polsce, za to łazienki - z reguły są mało przyjazne, ciasne, prowizoryczne - i niestety często brudne.
Pokój może nie była najprzytulniejszy - za to w pobliskiej tawernie zjedliśmy bardzo pyszny i obfity obiad, popijany równie pysznym miejscowym winem. Tu jako ciekawostka, bo wcześniej o tym nie wspominałam: w tawernach wino podaje się w mosiężnym kubku, o pojemności 0,5 abo 1 litra. Wino przelewa się w małe szklaneczki - i tak popija przy posiłku. Pomysł bardzo nam się spodobał - i ostatecznie przytargaliśmy z Grecji dwa takie kubanki - ślicznie się prezentują w kuchni na półeczce koło okapu :).
Z całego miasteczka wymiotło męską część mieszkańców przed telewizory - ponieważ właśnie odbywał się jakiś mecz piłki nożnej - właściciel w tawernie gdzie jedliśmy - też stał z nosem przy telewizorze.
Po posiłku ruszyliśmy w górę głównej uliczki - trochę z duszą na ramieniu, ponieważ nie było tu wcale chodnika, a ulica była szeroka tak na jeden samochód z groszami. Spotykaliśmy zaciekawione i przyjazne spojrzenia - miasteczko nie było duże, poza sezonem każdy obcy od razu rzucał się w oczy. Osoby, u których Tibor pytał się o nocleg interesowały się czy udało nam się go znaleźć - bardzo sympatyczna atmosfera.